Jak pokonałam dysforię płciową?

jak wyleczyć dysforię płciową i detranzycja
[et_pb_section fb_built=”1″ _builder_version=”4.20.1″ _module_preset=”default” custom_padding=”1px|||||” global_colors_info=”{}”][et_pb_row _builder_version=”4.20.1″ _module_preset=”default” global_colors_info=”{}”][et_pb_column type=”4_4″ _builder_version=”4.20.1″ _module_preset=”default” global_colors_info=”{}”][et_pb_text _builder_version=”4.20.1″ _module_preset=”default” global_colors_info=”{}”]

Do niedawna nie pisałam o tym o tym publicznie, ale troszkę ponad osiem lat swojego życia przeżyłam jako mężczyzna, a łącznie od 2002 roku do, hmm, niedawna przeżywałam liczne rozterki związane ze swoją płcią. Dziś opowiem Ci, jak doszłam ze sobą do ładu.

Ale najpierw dostaniesz ode mnie kontekst. Bo bez zrozumienia genezy dysforii nie będziesz rozumieć, jak to się stało, że się z nią uporałam. Przede wszystkim nigdy nie byłam osobą trans. Nie tak naprawdę.

[/et_pb_text][et_pb_text _builder_version=”4.20.1″ _module_preset=”default” global_colors_info=”{}”]

Strange Little Girl, czyli od czego się zaczęło

W 2002 roku byłam autystyczną niezdiagnozowaną nastolatką, która miała ogromne problemy w relacjach społecznych. Nie wpisywałam się w stereotyp dziewczyny ani tym bardziej młodej kobiety. Byłam upiornie logiczna, nie rozumiałam komunikatów nie wprost, nie interesowały mnie ŻADNE kobiece tematy, nie umiałam w small talki, byłam nerdem, no-lifem i absolutnie nie zajmowałam się wyglądem, a najchętniej nosiłam dżinsy i bluzy. Moja własna matka ciągle narzekała, co ze mnie za kobieta.

Dziewczyny z podstawówki, a potem kolejne dziewczyny z liceum bardzo starały się mi pomóc, odkryć w sobie tę piękną nastolatkę ze świetną figurą, ale po jakimś czasie poddawały się i miałam na powrót spokój… i znowu byłam sama.

Dodatkowo pochodziłam z rodziny samotnych matek typu notorycznie zdradzane przez ukochanych mężczyzn sfrustrowane męczennice i bardzo mi to nie odpowiadało. Podobnie jak to, że podczas świąt dziadek często siedział sam przy stole, bo miejsce kobiet było w kuchni. Nieważne, że nawet się tam nie mieściłyśmy we trójkę (ja, matka i babcia). Od dziecka byłam zaganiana do “pomagania” i nie podobał mi się absurd, w którym uczestniczyłam.

Problemy emocjonalne

Oprócz problemów z innością w 2002 roku miałam już liczne potężne traumy, nieleczoną depresję i byłam w żałobie po dopiero co zmarłej tragicznie najbliższej koleżance z klasy.

Nienawidziłam się zajmować ciałem, nienawidziłam kontaktu fizycznego, nikt nie mógł mnie dotykać, bo reagowałam niekontrolowaną agresją. To było bardzo autystyczne – mam niezwykle silne zaburzenia integracji sensorycznej – ale nikogo to nigdy nie zainteresowało. A ponieważ miałam pecha dorastać z figurą mainstreamowej modelki, jeszcze w podstawówce doświadczałam molestowania ze strony chłopaków oraz zwiększonego, niepokojącego zainteresowania ze strony mężczyzn w wieku mojego ojca. To zdecydowanie nie poprawiło sytuacji.

Nienawidziłam też swojego imienia i nie umiałam się z nim zidentyfikować, dlatego zawsze używałam pseudonimów. Najchętniej męskich, ponieważ męscy bohaterowie literaccy byli do mnie podobni z osobowości, a kobiece bohaterki praktycznie nigdy.

[/et_pb_text][et_pb_text _builder_version=”4.20.1″ _module_preset=”default” global_colors_info=”{}”]

Niewinne początki

Właśnie w tamtym roku, 2002, podczas niewinnej zabawy na koloniach zaczęłam udawać, że jestem Syriuszem Blackiem z „Harry’ego Pottera” (była nas cała czwórka Huncwotów) i kiedy wróciłam do domu, Syriusz ze mną pozostał, podobnie jak rodzaj męski. Głupotka.

Problem w tym, że rok później zaczęłam się zakochiwać w przyjaciółce. To były bardzo smutne czasy, kiedy młode osoby LGB były pozostawione same sobie i nie mogły liczyć na żadne wsparcie, nawet w internetach. Ubolewałam, że jakbym była chłopakiem, świat byłby dużo prostszy. Tak to nawet nie mogłam ogarnąć swoich uczuć, bo zakochanie było tak nieśmiałe, że aż platoniczne. Spektrum autyzmu prawdopodobnie miało tu wiele do powiedzenia.

Rok później nasz nowy szczęśliwy związek – już nie taki platoniczny – został rozbity przez nasze matki, ja zostałam z tej okazji pobita, a dziewczyna nie wytrzymała presji i finalnie zerwałyśmy wszelki kontakt.

Nie mając niemal żadnego wsparcia społecznego, podjęłam dwie próby znalezienia go:

  • weszłam dla forum dla lesbijek, ale tam panowała już silna awersja do niekobiecych lesbijek oraz poruszana tematyka była mi obca, więc sobie poszłam,
  • założyłam bloga, żeby pisać o swoim złamanym sercu, ale nie chciałam wzbudzać sensacji, więc przybrałam imię Marcin i udawałam, że jestem chłopakiem. To rozwiązanie zadziałało, więc przy nim zostałam.
[/et_pb_text][et_pb_text _builder_version=”4.20.1″ _module_preset=”default” global_colors_info=”{}”]

Kim jest Marcin i czy w ogóle istnieje?

Był rok 2004, z powodu rozstania miałam głęboką depresję z budzącymi przerażenie stanami psychotycznymi, moja nauczycielka fizyki była po korekcie płci, a w roli Marcina czułam się znacznie lepiej niż w roli Kai. Bo wiecie, neuroatypowe kobiety nie są jakoś super lubiane. Za to inteligentni i empatyczni mężczyźni tak, bardzo.

Zaczęłam myśleć nad tym, czy nie jestem aby trans, zwłaszcza że niedługo potem wszedł jakiś show „Wszystko o Miriam” i dowiedziałam się, że można być trans tak trochę, nazywało się to wtedy transgenderyzm i nie wymagało pełnej korekty płci (osoby tak zwane transseksualne z definicji przechodziły wszystkie zabiegi, włącznie z nieszczęsną „operacją zmiany płci”, czyli operacją/operacjami na genitaliach).

Wątpliwości towarzyszyły mi do końca klasy maturalnej i podczas pierwszego roku polonistyki. Wtedy to po raz kolejny doświadczyłam wtedy skrajnej homofobii, włącznie z potraktowaniem mnie jak pedofila przez ukochaną przybraną ciocię. Niestety moja druga dziewczyna pochodziła z jej rodziny. Raz jeszcze zrobiono wszystko, żeby rozbić nasz związek, ale tym razem się nie dałyśmy. A ukochana przybrana ciocia kategorycznie zakazała mi wszelkich kontaktów z jej kilkuletnim synem, bo mogłabym go wykorzystać seksualnie.

Homofobia miała się wtedy tak dobrze, że wykształcona osoba ani przez moment nie pomyślała, że to absurd.

Z tej też okazji przybrana ciocia przestała się zadawać z moją matką, która w ten sposób straciła całe grono swoich przyjaciółek. Co dramatycznie odbiło się na jej zdrowiu psychicznym i naszych relacjach.

[/et_pb_text][et_pb_text _builder_version=”4.20.1″ _module_preset=”default” global_colors_info=”{}”]

Rosnąca pewność siebie

Pod koniec pierwszego roku wątpliwości były już nie do zniesienia. Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej byłam pewna, że coś jest na rzeczy. Zarywałam noc za nocą, zastanawiając się, kim jestem. W końcu postanowiłam zrobić to, co przede mną i po mnie zrobiło wiele innych osób.

Najpierw napisałam na forum transowym i dowiedziałam się, że nie brzmię jak transseksualista, ale może jestem transgenderystą. Uczepiłam się tego. Osoba “transseksualna” potwierdza moje rozterki zamiast spławić mnie na drzewo!

Potem nawiązałam kontakty ze środowiskiem crossdresserskim, które właśnie wtedy – na moje nieszczęście – zaczęło gadać o potrzebie aktywizmu. Złapałam bakcyla. Z tego środowiska wyłoniła się potem Trans-Fuzja. Zaczęłam tam poznawać ludzi podobnych do siebie, z wątpliwościami, na pograniczu jednej płci i drugiej. (Niebinarność wtedy w zasadzie nie istniała. Nie było takiego pojęcia, nie było osób niebinarnych, były osoby “normalne” – osób cis też nie było – “transwestyci”, “transgenderyści” i “transseksualiści”).

Jesienią po raz kolejny byłam w kiepskim stanie psychicznym. Matka na dnie rozpaczy i z narastającymi problemami osobistymi, dziewczyna wysłana za granicę w celu rozdzielenia nas, u mnie kolejna nieleczona depresja, studia rozczarowujące. Podczas zrobionego z tej okazji gap year zaczęłam coming outy jako Marcin i większość ludzi zareagowała pozytywnie. Tylko zaprzyjaźnione religijne małżeństwo było sceptyczne.

Na pierwszym roku psychologii – zdecydowałam się zmienić studia – byłam już pełną gębą trans mężczyzną. Pierwszego dnia zajęć wygłosiłam publicznie pamiętne zdanie:

– Nazywam się Marcin Rzeczkowski, jestem transseksualistą, ale to tylko jedna z wielu moich zalet.

Prawie zemdlałam przy tym ze strachu, bo osoby trans się NIE outowały, w życiu nie słyszałam o takiej sytuacji i byłam pewna, że zaraz ktoś mnie pobije albo zabije, jak w „Boys don’t cry”. Nic się jednak takiego nie stało, uczelnia mnie pokochała za charyzmatyczną osobowość i byłam niekwestionowaną gwiazdą. Szczególnie po pierwszej sesji.

Rok później zaczęłam diagnostykę, wyedukowana jak jasna cholera, co mówić, a co pomijać, żeby zdać test na prawdziwego mężczyznę, któremu należą się upragnione hormony, dzięki którym pozbyłabym się rozhulanej już nienawiści do ciała, które psuło mi starania związane z tym, żeby postrzegali mnie jednak jako mężczyznę, a nie dziwną nieheteronormatywną autystkę. W trakcie diagnozy zaczął mnie interesować pewien mężczyzna, ale to zataiłam – byłabym zdyskwalifikowana.

[/et_pb_text][et_pb_text _builder_version=”4.20.1″ _module_preset=”default” global_colors_info=”{}”]

Lata aktywistyczne

W 2010 roku rozstałam się z dziewczyną, dostałam hormony, niechcący wdałam się w tak toksyczną relację, że dochodziłam do siebie wiele lat, oraz, na potrzeby seminarium, zaczęłam pisać o transpłciowości tekst, który stał się fundamentem mojego słynnego bloga.

Hormony brałam je z przerwami, bo moja sytuacja finansowa była tragiczna, zastrzyki mnie stresowały oraz – to starannie wyparłam – po pierwszych sześciu miesiącach terapii zaczęłam czuć się nieswojo ze zmianami w ciele.

Potem było kilka lat, w których łączyłam szalejące cPTSD z szalejącą świeżo zdiagnozowaną chorobą afektywną dwubiegunową, intensywnym transaktywizmem – coraz bardziej przez mojego bloga, coraz mniej przez Trans-Fuzję – i rosnącym wpływem w społeczności osób trans. Nieszczególnie zdrowe połączenie, ale bardzo, bardzo starannie wypierałam tragiczny stan psychiczny, kiedy przychodziło do aktywizmu. Dosłownie uciekłam w aktywizm przed swoim życiem, którego nie umiałam ogarnąć. To częste zjawisko.

[/et_pb_text][et_pb_text _builder_version=”4.20.1″ _module_preset=”default” global_colors_info=”{}”]

Ciałopozytywność

Równocześnie miałam taką dziwną koncepcję, zakorzenioną w mojej głowie już na początku studiów psychologicznych, żeby nie modyfikować ciała z nienawiści do siebie, a z miłości.

Właśnie ta ciałopozytywność plus niechęć do ograniczeń fundowanych mi przez dysforię płciową (dostałam kiedyś histerii na widok przysznica w łazience hotelowej) sprawiły, że zaczęłam pracować nad zmianą podejścia do swojego ciała. Na własną rękę. Po prostu nie chciałam nienawidzić swojego ciała. Ale chciałam, żeby było męskie. Rzekomo.

Już wcześniej oswoiłam się z dotykiem ze strony najbliższych, a teraz pracowałam nad kolejnymi rzeczami, stawiając sobie kolejne małe wyzwania. Trzy albo cztery lata po prysznicowej histerii byłam w stanie korzystać z radością z prysznica z hydromasażem. Podobnie podchodziłam do innych trudności związanych z dysforią związaną z ciałem.

Zaczęłam też eksperymenty z ubraniami. Nic codziennego, żadnego niejednoznacznego wizerunku w życiu codziennym. Jak już, to coś z jajem. W 2013 roku wystąpiłam na Paradzie Równości w cosplayu Frank’n’Furtera, czyli crossdressera z „Rocky Horror Picture Show”. Idąca obok mnie trans dziewczyna była zszokowana, że przebieram się za kobietę (hmm), wyjaśniłam jej, że to dlatego, że czuję się na tyle męsko, że to mi nie przeszkadza.

Tylko że to było kłamstwo, którym karmiłam samą siebie. Dosłownie kilka miesięcy później zaczęłam czuć dysforię płciową w drugą stronę – przeszkadzało mi, że wyglądam aż tak męsko. Nie rozumiałam tego, ale poczułam się zaalarmowana: coś jest nie tak! Równolegle rozszalała, nieleczona wtedy dwubiegunówka osiągnęła szczyty i na kilka miesięcy praktycznie wyłączyła mnie z życia. Nie sądzę, żeby zbieżność w czasie tych dwóch stanów była przypadkowa.

[/et_pb_text][et_pb_text _builder_version=”4.20.1″ _module_preset=”default” global_colors_info=”{}”]

Początki porządnego leczenia. Wszystkiego poza dysforią

Z początkiem 2014 roku z podkulonym ogonem wróciłam do psychiatry porzuconego dwa lata wcześniej, a wkrótce potem zaczęłam psychoterapię w nurcie Gestalt.

Pierwsze, co zrobił psychiatra, to zapytał, czemu wypadłam z leczenia u niego. Odpowiedziałam, że miałam psychozy po lekach od niego i się przestraszyłam, że to schizofrenia (która wykluczała z procesu korekty płci, więc lepiej było mieć nieleczoną schizofrenię niż współpracować z lekarzem – logiczne). Paradoksalna reakcja na leki była tak symptomatyczna, że lekarz z marszu wysłał mnie na diagnozę autyzmu. I ADHD przy okazji też.

Nigdy wcześniej nie podejrzewałam u siebie spektrum autyzmu – było to wtedy bardzo rzadko diagnozowane zaburzenie – ale oczywiście się dokształciłam. I zarejestrowałam z niepokojem, że moje męskie cechy mogą być cechami typowymi dla neuroatypowych kobiet. Ups.

Psychoterapia z kolei skupiała się na nauczeniu mnie pozytywnej relacji z ciałem i dostrzeganiu w nim, co właściwie czuję w danym momencie, a także na przepracowaniu traum oraz relacji z matką i babcią, czyli tymi nieszczęsnymi wzorami kobiet-męczennic.

Nikt nie poruszał tematu płci, ani psychiatra, ani psychoterapeutka. Oboje pracowali w nurcie afirmującym tożsamości płciowe osób trans.

To wtedy też dostałam leki, które pomogły na towarzyszący mi od pierwszych miesiączek zespół dysforyczny. Oraz oczywiście leki na depresję, stany lękowe, stabilizację nastroju… Zaczęłam odnajdować spokój w sobie i układać sobie życie. Czyli robić coś, co kiedyś skrajnie zaniedbałam, bo tranzycja wydawała się bezpieczną odpowiedzią na wszystkie trudności.

[/et_pb_text][et_pb_text _builder_version=”4.20.1″ _module_preset=”default” global_colors_info=”{}”]

Bardzo nietypowy, ale mężczyzna!

Choć specjaliści nie pracowali ze mną nad tożsamością płciową i temat w ogóle nie był obecny na terapii, żywo mnie on zajmował.

Z wybitną intensywnością upierałam się, że jestem bardzo, bardzo nietypowym trans mężczyzną. Co prawda w tamtym czasie interesowali mnie już tylko mężczyźni, ale przecież można być trans gejem. Akceptowałam kobiece ciało, ale przecież nie trzeba mieć dysforii płciowej. Coraz częściej nosiłam kobiece ubrania, ale przecież ubrania nie definiują płci. Coś tam jeszcze podawałam jako argumenty.

Odbiorcą był mój przyjaciel, jedna z tych cudownych osób, które – choć powyższy akapit może sugerować coś innego – NIE narzucały mi, że na pewno nie jestem trans, NIE upierały się, że będą do mnie mówić w kobiecym rodzaju i w związku z tym NIE budziły we mnie odruchów obronnych. Poczucie bezpieczeństwa pozwoliło mi na eksplorację, o co właściwie ze mną chodzi.

[/et_pb_text][et_pb_text _builder_version=”4.20.1″ _module_preset=”default” global_colors_info=”{}”]

Nieoczekiwany efekt ogarnięcia się

Po roku skutecznego leczenia tych innych zaburzeń otworzyłam się na myśl, żeby zacząć eksperymentować z kobiecą ekspresją płciową. Bo dlaczego nie? Włosy stawały się coraz dłuższe, ubrania coraz bardziej kobiece, wybrałam sobie nowe imię, w kolejny związek weszłam przez to jako kobieta i nagle okazało się, że przeszłam detranzycję.

Okazało się to bombą atomową dla środowiska osób trans w Polsce, bo byłam jedną z pierwszych takich osób – w dodatku publiczną – i spanikowali, że moje istnienie może zaszkodzić ich interesom, a w ogóle to zawsze wiedzieli, że nie jestem trans.

Dyskredytowanie moich działań, plotki, paszkwile, hejterskie komentarze, wścibskie pytania, publiczne analizy prywatnych spraw, transfobiczny język z “on/a” i “ono” itd. były tak męczące, że wycofałam się ze środowiska. Za to ono co jakiś czas mi o sobie przypominało jakimś anonimowym mailem czy transfobicznym (!) atakiem, że nie jestem wiarygodna z powodu przeszłości.

Przez jakiś czas – kilka lat – nie określałam się jako kobieta, mówiłam, że „żyję jako kobieta”. Potem gładko przeszłam do kobiecej identyfikacji.

W końcu zmieniłam imię.

Dzień dobry, przyszłam na świat jako Kaja Rzeczkowska, jestem detranzycjonerką, ale to tylko jedna z moich zalet.

[/et_pb_text][et_pb_text _builder_version=”4.20.1″ _module_preset=”default” global_colors_info=”{}”]

TL;DR – co okazało się skuteczne?

W dużym skrócie klucz do mojego uporania się z dysforią płciową był taki:

  • Bezpieczna przestrzeń do poszukiwania siebie bez ryzykowania odrzucenia czy negacji.
  • Przepracowanie na terapii oraz psychoedukacyjnie powodów rozwoju dysforii płciowej.
  • Leki psychiatryczne niwelujące objawy zaburzeń psychicznych
  • Stawianie sobie kolejnych mini-wyzwań związanych z pokonywaniem dysforii płciowej w praktyce – zarówno jeśli chodzi o ciało, jak i codzienne funkcjonowanie oraz ekspresję.
  • Intuicyjne, a później również świadome powstrzymanie się przed dalszymi ingerencjami w ciało, które wszystko by skomplikowały
  • Słuchanie tych wszystkich cichych głosików i impulsów, które odruchowo próbowałam zagłuszać lub racjonalizować.
  • Zajęcie się swoim nieszczęśliwym życiem i uporządkowanie spraw osobistych zamiast uciekania w transaktywizm.

Kiedy do tego wracam myślami, jestem pewna, że tak skuteczne wyleczenie się z dysforii wynikło z połączenia wszystkich tych czynników. Chciałabym tu zwrócić uwagę na jeden z nich – bezpieczną przestrzeń.

Ukształtowały mnie przeżycia z mojej młodości, szczególnie poczucie inności, odrzucenia i zagrożenia oraz brak zrozumienia samej siebie. Gdybym miała inne doświadczenia albo dostała w porę adekwatne wsparcie i moje rozterki zostałyby zaopiekowane, najprawdopodobniej nie byłoby tej historii.

Jednak gdybym – już po wykształceniu się mocnej męskiej tożsamości – doświadczała upartego “na pewno jesteś kobietą!”, tylko bym się w sobie zamknęła i zerwała kontakt. Dokładnie tak, jak zrobiłam z religijnym małżeństwem, które nie miało zamiaru odnosić się do mnie w rodzaju męskim. To byli bardzo bliscy mi ludzie, jak rodzina – i finalnie okazało się, że mieli rację – ale moja tożsamość była wtedy ważniejsza oraz miałam bardzo silne wsparcie w otoczeniu, które potraktowało ich jak najgorszych transfobów.

Gdybym zaś nie dostała później od wielu osób przestrzeni do bezpiecznego eksperymentowania z wizerunkiem, odczuwała silną presję na zabiegi medyczne, bała się decyzji o odrzuceniu z powodu detranzycji albo z innego powodu miała poczucie, że weszłam na drogę bez powrotu, prawdopodobnie nie ryzykowałabym i pozostała niby-trans mężczyzną, nieszczęśliwym albo martwym.

Transpłciowość, tranzycja oraz detranzycja są uwikłane w złożone konflikty społeczne. Wiele osób ma swój interes w tym, żeby komuś lub o kimś powiedzieć, że pewnie jest trans albo że pewnie nie jest trans, albo mu zagrozić, że jeśli jest trans albo jednak nie jest trans, to spotkają go przykre konsekwencje. W takich warunkach niezwykle trudno o bezpieczną przestrzeń. Za to łatwo o pomyłki, nadużycia i tragedie. 

Zostawiam Ci to pod rozwagę.

 

[/et_pb_text][/et_pb_column][/et_pb_row][/et_pb_section]